Ostatnie sondaże SLD nie wykluczają sytuacji, w której po wyborach parlamentarnych w 2019 roku lewica może znaleźć się w szerokiej koalicji, która odsunie PiS od władzy. Co zamierza wówczas zrobić z programem „Rodzina 500 plus”?
Wynik tego badania opinii społecznej szokuje. CBOS zadał pytanie, czy w kolejnych latach znajdą się pieniądze na program 500+. I czy następny rząd nie wycofa się z tego programu? Okazuje się, że największymi sceptykami są wyborcy o poglądach lewicowych. Aż dwie trzecie lewicowych respondentów (67 proc.) obawia się rezygnacji z kontynuowania tego programu w przyszłości. Niezależnie od tego, w czyich rękach znajdzie się ster rządów. Warto więc na rok przed wyborami wyłożyć karty na stół.
Bez odwrotu
Mogę z czystym sumieniem zapewnić: nie ma odwrotu od systemu świadczeń rodzinnych 500+. Nawet gdyby w przyszłym rządzie pojawił się minister finansów z „wężem w kieszeni” (a byli tacy w okresie rządów SLD), ten fakt musi przyjąć do wiadomości. Trzy czwarte wydatków budżetowych stanowią tak zwane wydatki sztywne. Rząd nie ma wpływu na ich wysokość bez uprzedniej zmiany obowiązującego prawa. Do nich należą wypłaty pieniędzy na świadczenia rodzinne 500+. Nie wyobrażam sobie, aby którykolwiek rząd wprowadził przepisy likwidujące to świadczenie.
Można jedynie ubolewać, że w okresie rządów lewicy w połowie lat dziewięćdziesiątych i na początku lat dwutysięcznych nie zdecydowano się na tak odważny krok wspierający rodziny z dziećmi. Tak – odważny! Bo przecież wypłaty 500+ pochłaniają aż 8 procent wszystkich dochodów budżetowych. Fakt, w połowie lat dziewięćdziesiątych żyliśmy w innej rzeczywistości gospodarczej. Zaś na początku XXI wielu priorytetem było uzyskanie członkostwa w Unii Europejskiej. To w jakiejś mierze tłumaczy, dlaczego lewica nie zdołała wówczas lepiej zadbać o los rodzin wychowujących dzieci.
Poparcie programu 500+ przez lewicę nie oznacza jednak pełnej akceptacji obecnego stanu rzeczy.
Bez wacików
Po co premierowi Morawieckiemu 500 złotych na jedno z dwóch jego niepełnoletnich dzieci? Wypłaty świadczeń 500+ dla ludzi zamożnych są – zdaniem lewicy – zbędne. I niesprawiedliwe. To program, który ma zmniejszać poziom ubóstwa w Polsce. Nie zaś zapełniać portmonetki bogatych „drobnymi”, które później przeznaczą na przysłowiowe „waciki”.
Jestem zwolennikiem przyjęcia prostego rozwiązania. Jeśli pieniądze z programu 500+ miałyby stanowić mniej niż 5 proc. budżetu rodzinnego, można uznać, że i bez nich takiej rodzinie „wystarczy do pierwszego”. Również rodzinie wicepremiera Gowina.
Zaoszczędzone w ten sposób fundusze przydałyby się rodzinom finansującym naukę i studia swoich dzieci. Także tych, które przekroczyły 18 rok życia. Bo tu akurat Gowin miał rację: dwójka studiujących dzieci jest dla wielu rodzin potężnym wyzwaniem finansowym. Należy wprowadzić takie zmiany, by program 500+ nie kończył się wraz z osiągnięciem pełnoletniości przez dziecko. Wówczas, gdy kontynuuje ono naukę i studia. Jeśli nie dla wszystkich, pieniędzy powinno wystarczyć przynajmniej dla dzieci z rodzin mniej zamożnych.
Waloryzacja
W ostatnich latach trochę zapomnieliśmy, co to jest inflacja. Mierząc się z zupełnie nowym zjawiskiem – deflacją. Ale deflacja to już przeszłość. W 2017 roku ceny wzrosły o 2 proc. W bieżącym roku, według prognoz NBP, inflacja ma wynieść 2,5 proc. Do wzrostu inflacji przyczyniają się również wypłaty zasiłków 500+. To oczywiste, że rzucenie na rynek kwoty ponad 20 miliardów złotych zachęciło producentów i handlowców do podnoszenia cen.
Niby 2 lub 2,5 procent w skali roku to niewiele. Ale: ziarnko do ziarnka... Kwota wolna od podatku ostatni raz była waloryzowana w 2008 roku. I te 3089 złotych, które odliczamy od podatku wysyłając PIT-y w 2018 roku, to realnie znacznie mniej niż było to dziesięć lat temu. Niewaloryzowanie przez wiele lat kwoty wolnej od podatku (również progów dochodowych uprawniających do świadczeń socjalnych) było metodą ministrów finansów w rządzie Tuska na robienie oszczędności budżetowych.
W ustawie o pomocy państwa w wychowaniu dzieci brak jest obligatoryjnego mechanizmu waloryzacji dzisiejszej kwoty 500 złotych. A to oznacza, że przy inflacji rzędu 2-4 proc. za parę lat realnie możemy mieć już tylko program 400+. To kolejna sprawa, o którą musi upominać się lewica. Coroczna waloryzacja wypłacanych świadczeń rodzinnych. Najlepiej indeksowana nie inflacją, a wzrostem płac. Aby nasze dzieci również korzystały z oczekiwanego rozwoju kraju.
Złotówka za złotówkę
Media donosiły ostatnio o rodzinie, którą czeka zwrot wypłaconych już pieniędzy. Pomylono się bowiem w wyliczeniach dotyczących wysokości dochodu uprawniającego do wypłaty 500 złotych na pierwsze dziecko. Dochód został przekroczony o… 4 złote.
PSL od dawna proponuje stosowanie zasady „złotówka za złotówkę” przy wypłatach świadczeń socjalnych. Trudno bowiem uznać za sprawiedliwy system, w którym zarobiwszy dosłownie parę złotych więcej, można stracić całe świadczenie. W systemie „złotówka za złotówkę” przekroczenie progu dochodowego o 1 złoty oznaczałoby spadek wysokości świadczenia również o 1 złoty. Aż do jego całkowitego „wyzerowania”. Taki system, to dodatkowa mitręga dla biurokratów. Ale ostatecznie nie o ich wygodę chodzi.
Warto poprzeć pomysł partii Władysława Kosiniaka-Kamysza. Choć SLD powinno pójść krok dalej. Wprowadzając wypłatę świadczeń 500+ również dla rodzin z jednym dzieckiem. A także na pierwsze dziecko w rodzinach wielodzietnych.
Praca kobiet
Jako członek sejmowej Komisji Finansów Publicznych w poprzedniej kadencji Sejmu, wiem najlepiej, że budżet nie jest z gumy. Rodzin wychowujących jedno dziecko jest w Polsce najwięcej, bo aż 53 proc. Do tego dochodzą pierworodne córki i synowie w rodzinach wielodzietnych. Bezwarunkowe objęcie wszystkich 7 milionów polskich dzieci wypłatą świadczenia 500+ byłoby z pewnością pożądane. Ale dla budżetu oznaczałoby niemal podwojenie dotychczasowych wydatków.
Zwiększenie skali wypłat z programu 500+ pogłębiłoby też spadek aktywności zawodowej kobiet. Tydzień temu przytaczałem dane GUS, z których wynikało, że pod koniec 2017 roku aktywność zawodowa kobiet w wieku 25-34 spadła do poziomu nienotowanego od lat. Zaś w rodzinach z jednym dzieckiem, którym państwo wypłaca 500 złotych, aż jedna trzecia kobiet nie pracuje. W tym tygodniu „Gazeta Wyborcza” również podniosła ten temat. Pisząc o 100 tysiącach Polek, które zrezygnowały z pracy zawodowej.
Jestem zdania, że wypłatę świadczenia 500+ na pierwsze dziecko należałoby powiązać z pracą zawodową kobiet. Zasiłek odliczany byłby od należnych danin: podatku dochodowego i składek na ZUS. I tak: kobieta zarabiająca brutto 3500 złotych wpłaca do urzędu skarbowego i ZUS-u 1000 złotych. Dodatkowo 700 złotych płaci za nią pracodawca. Byłoby rozwiązaniem sprawiedliwym, gdyby z tych 1700 złotych danin publicznych zdecydowano się „oddać” pracującej kobiecie 500 złotych na pierwsze dziecko w rodzinie.
Pół etatu
W niedawnej rozmowie telewizyjnej, Marek Belka, były wicepremier i szef NBP, zwrócił uwagę na inne rozwiązanie dotyczące pracy kobiet. Pracę w niepełnym wymiarze godzin. W Polsce jedynie 10 proc. kobiet pracuje na pół etatu. Normą w innych krajach – jak powiedział Marek Belka – jest 30 proc. A są kraje, w których 80 proc. młodych kobiet jest zatrudnionych na pół etatu. Warto pomyśleć o takich zmianach w prawie pracy i ustawach podatkowych, aby praca kobiet na pół etatu była opłacalna zarówno dla ich samych, jak i dla pracodawców.
Oczywiście praca zawodowa kobiet nie będzie możliwa bez powszechnie dostępnych (również, jeśli chodzi o koszty) żłobków i przedszkoli. Jestem zdania, że lewica powinna optować za objęciem żłobków i przedszkoli zapisem art. 70 Konstytucji. Ustęp 5 tego artykułu mówi o konieczności zapewnienia obywatelom powszechnego i równego dostępu do wykształcenia. Dzisiaj dzieci nie rozpoczynają nauki w szkole w wieku 6 lub 7 lat, ale znacznie wcześniej. Czas przestać traktować żłobki i przedszkola jedynie jako „ochronki”.
Razy 16
Na koniec gorzko. To dobrze, że rząd PiS zdecydował się na wprowadzenie bardzo kosztownego programu 500+. Podejrzewam jednak, że celem rządzącej prawicy nie była wyłącznie walka z ubóstwem. To również próba powrotu do modelu rodziny sprzed lat. W którym miejscem kobiety jest dom, dzieci i kuchnia. Na to nie może być zgody lewicy.
Tydzień temu „wszyscy święci”: kardynał Dziwisz, prezydent Duda i wicepremier Szydło pofatygowali się do maleńkiego Przeciszowa koło Oświęcimia. By uświetnić swą obecnością chrzciny 16-tego (słownie: szesnastego) dziecka pani Grażyny Nelcowej. „Program 500+ stał się prawdziwym błogosławieństwem” – mówił podczas homilii kardynał Dziwisz do rodziców małej Zuzanny Marii. Chcę wierzyć, że tak jest naprawdę. Że decyzja pani Nelcowej o kolejnych ciążach była zawsze jej suwerennym i dobrowolnym wyborem.
My house
Niestety, są z pewnością miejsca w Polsce, gdzie program 500+ stał się prawdziwym przekleństwem dla kobiety. Przemoc seksualna w rodzinie była, jest i pozostanie. Nie znamy jeszcze oblicza tej przemocy, będącego skutkiem programu 500+. Wszak każde następne chrzciny, to nie tylko pokropienie kropidłem. To również 108 tysięcy złotych, które wpłynie na konto przez 18 lat życia dzisiejszego noworodka.
To szczególnie ważne zadanie dla lewicy. Przeciwdziałanie wszelkim patologiom związanym z programem 500+. Baczne przyglądanie się, jak korzystają z wypłacanych pieniędzy rodziny z „niebieskimi kartami” w policyjnych kartotekach. I reagowanie. W tym wypadku angielska maksyma „my house is my castle” (mój dom jest moją twierdzą) nie może mieć zastosowania.
Wincenty Elsner, wiceprzewodniczący SLD